Obudził mnie intensywny zapach. Nie mogłem zidentyfikować skąd pochodzi, wiedziałem jednak doskonale, co za woń czułem. Towarzyszyła mi już kiedyś. Było to dość dawno temu, jednak doskonale pamiętam tamten dzień. Zaraz po pobudce poczułem nie zapach, lecz dziwne uczucie. Ukłuło mnie coś, jakby wrażenie, coś całkiem nierzeczywistego, niefizycznego. Mimo to doznanie tego było tak mocne, że nie miałem wątpliwości, co do tego, że coś właśnie straciłem. Po południu poczułem tą samą woń, co dzisiaj. To był gaz, niczego nie byłem bardziej pewien. Dziesięć lat temu, zdarzyło się coś, co wstrząsnęło życiem siedmioletniego dziecka, wywróciło do góry nogami poukładany świat chłopca z marzeniami. Jeszcze tego samego dnia razem z ciocią wybraliśmy się na zakupy. Moi rodzice zostali w domu, ojciec w garażu, mama zaabsorbowana obowiązkami domowymi, takimi jak pranie, czy prasowanie. Chwila otępienia, kiedy zadzwonił telefon. Citka Amelia szybko zaczęła przeszukiwać monstrualnej wielkości torbę, a potem z uśmiechem i wyrazem tryumfu na twarzy powitała rozmówcę. Wyraz zadowolenia znikł momentalnie wraz z usłyszeniem pierwszych słów. Po drugiej stronie aparatu siedziała sekretarka z miejscowego szpitala. Spokojnie poinformowała dziewczynę, że dom, a wraz nim wszystko, co się tam znajdowało, spalił się. Zostałem sierotą. Jak przez mgłę słyszałem szlochanie cioci, druzgocący ton jej głosu, kiedy pytała, czy cierpieli. Nie słyszałem słów kobiety z drugiej strony aparatu, ale zdania, które wypowiadała Amelia napawały mnie przerażeniem. Czułem, wiedziałem, że stało się coś niewiarygodnie złego. Nic już nie będzie takie samo.
- James ... Teraz pojedziemy do szpitala, dobrze?
- A będzie tam mamusia i tatuś?
- Mamusi i tatusia nie ma. Będziesz musiał teraz zostać z ciocią - próbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego grymas. Dodatkowo efekt psuły łzy sączące się z oczu i spadające na policzki.
Chciałem spytać gdzie są moi rodzice, ale w głębi duszy bałem się, że powie mi prawdę.
Amelia nie powiedziała już nic, jednak dziecko potrafi wyczuć nastrój dorosłego. Dziewczyna była smutna, jej oczy nie śmiały się tak jak dawniej, kiedy bawiła się z małym chłopczykiem. Teraz wypełniał je żal i współczucie.
Pojechaliśmy do szpitala, gdzie musiałem pójść do dużego pokoju, którego ściany były pomalowane na niebiesko, a na niektórych wymalowano uśmiechnięte postacie z bajek. Powitała mnie lekarka, która kazała mówić na siebie "siostro". Czemu ja mam tak mówić na obcą osobę? Ja nie mam siostry. Myślałem jak 7-latek.
- Kochanie, chciałabym z tobą porozmawiać. Chciałabym, żebyś mnie uważnie wysłuchał. Wiem, że jesteś już dużym chłopczykiem i zrozumiesz - mówi "siostra", a potem milknie, wyraźnie oczekując na moją reakcję. Siedzę sztywno na krześle i patrzę jej w oczy. Wreszcie stwierdza, że może kontynuować.
- Twoi rodzice nie żyją, James. Zginęli i już nigdy ich nie zobaczysz. Bardzo mi przykro, ale masz prawo to wiedzieć.
Nie wiem, czego ona się spodziewała. Może, że zacznę płakać, krzyczeć, rzucać przedmiotami, ale mnie, przysłowiowo, zamurowało. Nie wiedziałem, co ta obca kobieta chce ode mnie i co do mnie mówi. Ale wiedziałem, że to prawda, a z moich oczu wolno płynęły łzy. Szlochałem, a ona patrzyła na mnie. Nie chciałem, żeby na mnie patrzyła, ani ona, ani nikt. Chciałem być sam, móc się zamknąć w sobie i nigdy nie wyjść. Ona cały czas usilnie się we mnie wpatrywała, jak w jakiś okaz dziwacznego i egzotycznego ptaka, który zaraz może odlecieć. Tak świdrowała mnie wzrokiem, jakby chciała przyjrzeć się temu, co dzieję się w moim sercu. Nienawidziłem jej za to, że bierze udział w MOIM cierpieniu, które było tak OSOBISTE, że aż NIEZNOŚNE. W pewnym momencie odezwała się znowu, jakby nigdy nic.
- No, więc - kaszlnęła, aby pozbyć się kamienia z gardła - zamieszkasz ze swoją ciotką. Możesz już iść.
Więc poszedłem. Do domu ciotki. Nawet nie pomyślałem, że to miejsce kiedyś nazwę SWOIM domem, to byłoby straszne. Nie zabawiłem tam jednak długo. Amelia, tak bardzo opanowana i, z pozoru, nie biorąca udziału w moim cierpieniu, okazała się sama być więźniem własnej tragedii. Mama była jej jedyną siostrą, dlatego, nie mogąc znieść jej straty, powiesiła się. Kiedy wróciłem ze sklepu, do którego mnie przezornie wysłała z dłuuugą listą zakupów, zastałem jej martwe ciało wiszące na żyrandolu. Nie mogłem znieść widoku martwych oczu i krzyczałem. A kiedy zabrakło mi powietrza, przerwałem na moment, a potem znowu wrzeszczałem tak przeraźliwie, że musieli mi podać środek uspokajający.
Potem trafiłem do Domu Dziecka. Pierwsze dni w obcym miejscu były dla zagubionego chłopczyka, którym wówczas byłem, męczarnią. Dzieci nie były przyjaźnie nastawione, niektóre nawet jawnie wyrażały swoją niechęć, wobec nowego, nieakceptowanego kolegi. O tym, jakie potrafią być okrutne, przekonał mnie któregoś dnia pewien 12-latek. Pozował na strasznego chojraka, każdy jednak wiedział, że nie jest w stanie zrobić nikomu żadnej poważnej krzywdy. Moim zdaniem chciał tylko lekko mnie postraszyć, aby zaimponować innym chłopakom, jednak wyszło z tego coś wiele bardziej poważnego. W budynku Domu Dziecka była absolutnie rekordowa ilość miejsc do możliwego zwabienia i zabawienia się kosztem 7-latka. Właśnie taką ochotę miał Bryan, a że publiczność była ważną częścią tego widowiska, wybór padł na opuszczone miejsce na placu ogrodzonym murem, a dodatkowo zastawionym przez wielki stary dąb, który rósł tutaj chyba od przynajmniej 100 lat.
Zwyczajem starszych dzieciaków było tutaj odbierać resztki godności "przybłędom", jak nazywali nowych w Domu Dziecka. Dla mnie przygotowali rutynową gadkę. Najpierw zamierzali mnie nastraszyć, a potem pozbawić resztek chęci do życia, opowiadając mi to, co naprawdę stało się moim rodzicom, a było przede mną skrzętne ukrywane. "To jeszcze dziecko" było głównym argumentem psychologa tej placówki, aby skutecznie zniechęcić każdego potencjalnego informatora, który chciał w końcu wyznać prawdę. Coraz częściej musieli się wymigiwać od moich pytań o mamę i tatę. Coraz częściej kłamali, dając złudną nadzieję.
- James, James, James ... Biedne dziecko. Trzeba mu jakoś pomóc, prawda? - zapytał mój prześladowca.
Odpowiedział mu głośny rechot, do którego sam po chwili dołączył. Jeden z chłopaków wystąpił z tłumu. Kiedy to się stało, wszyscy, łącznie z moim prześladowcą, zamilkli i świdrującym wzrokiem wpatrywali się w strzykawkę, którą niósł.
- Skąd ty to masz? - szepnął Bryan.
- Mam swoje źródła. A teraz zabawmy się z małym - uśmiechnął się w całe niemiły sposób, odsłaniając wszystkie zęby, w tym lśniące siekacze. - Chcesz spróbować? - zwrócił się do mnie.
Powietrze można było ciąć maczetą, tak gęsta atmosfera panowała na placyku. Nie chciałem brać tej substancji, wiedziałem, że to mi zaszkodzi. Nie chciałem, ale nie mogłem im odmówić. Nie mogłem, ale musiałem.
- No co malutki, muchę połknąłeś? - spytał tamten najwidoczniej rozochocony całą sytuacją.
Bryan schował się w cieniu drzewa. Wyglądał, jakby chciał stać się niewidocznym.
- Nie - musiałem się prędzej, czy później odezwać.
Ale potem zacząłem płakać. Łzy, jak zdradliwe ostrza ryły w moich policzkach, spływając pod nogi, a ja czułem się pokonany. Kiedy on zaczął mnie łapać za rękę, próbowałem się wyszarpywać. Nawet kilka razy krzyknąłem, żeby przestał. Tak strasznie się bałem.
- Oj mały, nie bój się.
Sytuacja rozwinęła się błyskawicznie. Zrobili mi zastrzyk. Poczułem jak mokra struga czegoś ciepłego, nieprzyjemnie ciepłego, spływa mi po spodniach i śmiechy chłopaków. Moje źrenice w jednym momencie skurczyły się do wielkości główki szpilki. Poczułem tyle uczuć na raz... euforię, apatię, wpadłem w błogostan. Nie czułem niczego, bólu po stracie rodziców i ciotki zniknął, jak po dotknięciu czarodziejskiej różdżki. Wreszcie dali mi spokój. Mogłem odejść. Poszedłem prosto do łazienki i zwymiotowałem. Te dźwięki przyciągnęły dyżurną, która wezwała pogotowie.
Nie wiem, czy to wpływ marihuany na mój mózg, czy może majaczyłem po dużej ilości medykamentów, ale wtedy, w szpitalnym łóżku, pośród bieli pościeli i zieleni ścian, ujrzałem go po raz pierwszy. Usiadł na skraju łóżka i uśmiechnął się. W zasadzie, to była kobieta. Jasne, rozpuszczone włosy opadały kaskadami na plecy, a piękna twarz jaśniała. Chciałem jej dotknąć, przytulić się do niej, opowiedzieć jej wszystko, ale mogłem tylko leżeć z otwartymi szeroko oczami i napawać się jej widokiem. Ujrzałem ducha swojej mamy.
- Jamie - zdrobniła moje imię, tak jak to zawsze robiła.
Wyciągnąłem rękę, ale nie spotkała ona ciała mamy. Ona nie miała już ciała, była duszą. Kiedy dłoń przechodziła przez jej postać, czułem jakbym zanurzył ją w lodowatej wodzie. Szybko ją cofnąłem.
Mama uśmiechnęła się smutno. Nie potrzebne były słowa, ona powiedziała mi wszystko. Odpowiedzi na pytania pojawiły się moim umyśle. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, cokolwiek, że ją kocham, że kocham tatę, ale ona zniknęła. W głębi duszy czułem, że nie musiałem tego mówić, że ona to wiedziała.
Dopiero po kilku tygodniach dowiedziałem się, że to widzenie nie było przypadkowe. Obierałem ziemniaki w kuchni, już całkowicie zdrowy, w Domu Dziecka, kiedy pokazał mi się kolejny duch. Tym razem było to dziecko. Mała dziewczynka w brązowym płaszczyku i czerwonym bereciku, który spadał jej na oczka. Patrzyła się na mnie, ni to przerażona, ni to zafascynowana. Czułem ten wzrok, jej szmaragdowych oczu. Wreszcie, uśmiech zastąpił jej zaciśnięte ząbki i zwróciła się do mnie, jakbyśmy się znali od lat.
- Co robisz?
- Obieram ziemniaki - odpowiedziałem bez zastanowienia i także się uśmiechnąłem, nie chcąc zniechęcić pierwszej przyjaznej mi istoty.
- Do zjedzenia?
- No jasne, a do czego?
- Chciałabym poznać smak jedzenia - powiedziała bardzo poważnie dziewczynka.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. W tamtym momencie byłem zbyt zagubiony, aby zorientować się, że duchy nie jedzą, a ten konkretny pewnie nigdy nie przebywał na tym świecie. Po spotkaniu z dziewczynką szybko opowiedziałem wszystko opiekunce. Nie zrozumiałem przerażenia na jej twarzy. Wykonała kilka telefonów. Wtedy ostatni raz widziałem mój Dom Dziecka. Przez następne kilka lat przerzucano mnie z miejsca na miejsce, ale ja uparcie twierdziłem, że widzę duchy.
W wieku 15 lat trafiłem tutaj, a byłem już na tyle dorosły, że nauczyłem się mówić lekarzom, to co chcą usłyszeć. "Nie, nie widzę ich". "Nie, nie mówią do mnie". "Nie, nie wpuszczam ich".
Ale je widziałem. Ale do mnie mówiły. Ale je wpuszczałem. Cały czas miałem nadzieję, że przyjdzie do mnie mama. Nie odwiedziła mnie od czasu, kiedy miałem 7 lat. To właśnie na nią czekałem.
Do tej pory, po niezliczonych odwiedzinach duchów, wiedziałem już o nich dość dużo. Zazwyczaj przychodziły takie, które chciały po prostu porozmawiać. Samotne dusze, błąkające się po świecie marzyły o tym, żeby ktoś do nich przemówił, zobaczył je, zainteresował się tym, co się z nimi dzieje. Jakbym grał w jakimś amerykańskim filmie lub był jedną z postaci książek z gatunku fantastyki, moją przypadłość nazwano by nekromancją. Jednak ja byłem prawdziwy. Duchy nie przychodziły do mnie po przysługi. Bo to wszystko cholerne wymysły. Po co duchy mają prosić nas ludzi o przysługi? Jedynym moim "darem" było to, że je widziałem. Nie posiadałem jakieś mocy, która wszystkich przeraża. Ludzie byli, są i pozostaną słabi.
Dzisiaj, w drodze na śniadanie, zastanawiałem się nad tym i, jak zwykle, nic nowego nie wymyśliłem.
Szedłem wolno korytarzem wyłożonym drewnem i wypatrywałem Sama, mojego przyjaciela, jedynego zresztą. Nie znalazłam go. Nie pojawił się również na śniadaniu, na sesji psychiatrycznej, obiedzie. Cały czas wolny między czwartą, a siódmą po południu, spędziłem więc sam w pokoju telewizyjnym. Kolacja również mnie rozczarowała. Pomyślałem, że Sam jest chory, nie zmartwiłem się jednak, bo chłopak często symulował, chcąc wymigać się od codziennej sesji. Po całym dniu rzuciłem się ciężko na łóżko. Niezwykle miękkie, jak na takie miejsce. No, ale to nie był zwykły Szpital Psychiatryczny. To był nasz Słoneczny Szpital, gdzie wszystko aż prosiło się, o to, żeby krzyczeć z nadmiaru pogody. Moje oczy były ciężkie jakby ktoś zamienił skórę na ołów. Nie zdążyły jednak opaść, kiedy wokół rozpętało się piekło. Poczułem języki ognia liżące moje ciało i smród palących się włosów. Zareagowałem instynktownie i natychmiast wyskoczyłem z łóżka. Adrenalina zaczęła napływać do krwi, słyszałem szybkie bicie swojego serca. A może to tylko alarm szumiący w mojej głowie? Dostrzegałem jednak plus tej sytuacji: jeśli przeżyję, zabiorą mnie z tego miejsca, trafię do szpitala, ale "normalnego", jeśli wiecie co mam na myśli. Swoją drogą, chyba naprawdę jestem obłąkany.
Palić się żywcem i myśleć o pozytywach. Tylko chory psychicznie to potrafi.
No i oczywiście Słoneczny Pacjent.
Uśmiechnąłem się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz